[POLISA] Agonia ubezpieczeń społecznych

Piotr J. Ochwal polisa@listy.icm.edu.pl
Wed, 3 Mar 2004 22:24:23 +0100


Rząd wyciągnął nowego asa z rękawa. Zapowiedział znaczne podniesienie
składek w ZUS oraz rewolucję systemu płacenia w KRUS. Niestety, w
zamian za wyższe składki wypłacane świadczenia będą co najwyżej takie
same jak przed zmianami. Za to nastąpi weryfikacja świadczeniobiorców,
a pracujące dziś kobiety muszą z góry pogodzić się z pięć lat
późniejszą emeryturę.

Wydawało się, iż w kwestii tzw. planu Hausnera przynajmniej wśród
organizacji przedsiębiorców rząd może liczyć na zrozumienie i
poparcie. I nawet brak liniowej stawki podatku PIT nie przeszkadzał
zbytnio w tym porozumieniu. Jednak wystarczyło kilka tygodni, a rząd,
niczym piątego asa z rękawa, wyciągnął raptem nowe zasady
kształtowania się systemu ubezpieczeń społecznych.

Zacznijmy od ZUS. Tutaj rząd proponuje, aby pracodawcy o większych
dochodach płacili podwójną składkę na ZUS. Nie ma jednak zdefiniowanej
granicy, od której dochód uznawany jest za większy. Jak znam życie i
obecny rząd, granica ta zostanie ustalona w zależności od tego, ile
pieniędzy z tytułu tej reformy potrzeba ściągnąć dodatkowo do ZUS.

Uważam, że system płatności składek do ZUS jest jednym z najbardziej
absurdalnych systemów quasipodatkowych jakie można sobie wyobrazić.
Szarzy, biedni ludzie, zarabiający niewiele ponadto to co wystarcza do
biologicznej egzystencji rodziny (a część zarabia nawet mniej), płacą
składkę ZUS całe swoje pracownicze życie w wysokości ok. 18,7 proc.
dochodów brutto. Dodatkowo ich pracodawcy także płacą następne ok.
17,2 – 20,1 proc. dochodów brutto pracownika (w zależności od
wielkości składki ubezpieczenia wypadkowego). Jest więc to bardzo
znaczący, jeżeli chodzi o stawkę, podatek liniowy i jeśli doliczymy
ok. 13-15 proc. podatku PIT. To obywatel wraz ze swoim pracodawcą
płaci ponad 48 – 53 proc. dochodów brutto.          

Jednak kiedy obywatel staje się dobrze wykwalifikowany i jego łączne
zarobki w danym roku przekraczają magiczną granicę 30-krotności
przeciętnego wynagrodzenia miesięcznego, to wówczas przestaje płacić
składki emerytalne i rentowe wraz z pracodawcą – pozostaje jedynie
opłata składek chorobowych i wypadkowych. W rezultacie osoba
zarabiająca np. 5 razy więcej niż średnia krajowa płaci prawie
dwukrotnie (w ujęciu stawki procentowej) mniejszą składkę na ZUS. A na
przykład prezes skromniutkiej spółki, zarabiający zaledwie 10 razy
więcej niż średnie wynagrodzenie, na ZUS przeznacza ok. 6proc. swojego
wynagrodzenia brutto i ok. 6 proc. płaci za niego firma.

Drobni przedsiębiorcy prowadzący jako osoby fizyczne działalność
gospodarczą, płacili dotychczas składkę na ZUS w formie podatku
pogłównego – czyli stałą kwotę niezależną od ich dochodu, skalkulowaną
na poziomie ok. 700 zł. miesięcznie. I choć to najbardziej naturalny
sposób płacenia wszelkich składek, to jednak niesprawiedliwy dla
pozostałych. A i tak drobni przedsiębiorcy narzekają na ZUS, głównie
dlatego, że nie sposób go ominąć, nie sposób wpisać w koszty. Teraz
system zmieni się o tyle, iż przedsiębiorcy podzielą się na tych, co
płacą 700 i na tych, co 1400 zł. miesięcznie.        

Całość tego systemu sprawiedliwości społecznej oznacza nie mniej tylko
to, że najmniej zarabiający dźwigają na swoich barkach utrzymanie tego
systemu absurdu. Chodzi oczywiście o dzisiejszych emerytów
(wcześniejszych i późniejszych) i rencistów (mniej lub bardziej
chorych). To obciążenie skutkuje ustaleniem płacy minimalnej na tak
wysokim, jak na polskie warunki poziomem (mówię o kwocie brutto z
narzutami ZUS). To sprawia, że gospodarka w swoim rozwoju skupia się
na technologiach o wysokiej wydajności pracy i dużej
kapitałochłonności. A to oznacza takie a nie inne bezrobocie.
Natomiast stary człowiek skupia swoje wysiłki nie na pracy lecz na jak
najszybszym przeskoczeniu barykady i znalezieniu się po jej drugiej
strony jako odbiorca ZUS-owskich świadczeń.

Paradoksalnie o wiele ciekawsze i sprawiedliwsze jest rozwiązanie w
KRUS. Tam wszyscy płacą po równo składkę, a następnie otrzymują
jednakowe świadczenia. Gdyby nie przymus i dotacje do systemu z
budżetu centralnego to nazywanie KRUS częścią ubezpieczeń społecznych
byłoby nieuprawnione. Składka na poziomie 700 zł rocznie jest do
zaakceptowania dla każdego i dlatego każdy, kto ma taką możliwość i
lukę w przepisach, łącznie z połową parlamentarzystów, zapisuje się do
KRUS.

Jest jednak jedno zasadnicze „ale”. ZUS jest samowystarczalny we
wpływy finansowe w jakiś 65 do 70%, KRUS natomiast w 3%. Resztę trzeba
albo zdobyć jako dotacje z budżetu, albo ewentualnie pożyczyć.
Ostatnio znaleziono nowy sposób, wycofywanie się okrakiem z
poczynionych wcześniej zobowiązań. A to weryfikujemy to, co wcześniej
przyznaliśmy, a to rewaloryzujemy inaczej, z opóźnieniem, czy wreszcie
zmieniamy drastycznie warunki umowy przesuwając wiek emerytalny
(oczywiście dla dobra ubezpieczonych). Oznacza to, że cały system
ubezpieczeń społecznych już dawno zbankrutował, obecnie podtrzymywany
jest sztucznie z dotacji pochodzących z podatków oraz zaciąganego
przez państwo w zastraszającym tempie długu publicznego.

Podejmowane tzw. reformy systemu – podział na filary i różne rodzaje
ubezpieczeń są kolejnym zaciemnianiem nieubłaganego krachu. Tak
naprawdę jedną zmianą poza formalnym podziałem wirtualnych emerytur na
dwie składowe i quasi-urynkowieniu ok. 20 proc. składki nic się nie
zmieniło. Ale to też nie do końca prawda. Zmieniło się, młode
pokolenie zmuszone zostało do wejścia w system na nieporównywalnie
gorszych warunkach niż pokolenie ich rodziców. Emerytura będzie oparta
wyłącznie o pieniądze zgromadzone w OFE i o emeryturę w I filarze,
która to emerytura nie przekroczy przeciętnie równowartości 25 proc.
obecnych emerytur. Praktyka może okazać się okrutna, zarabiający
przeciętnie i pracujący stale młodzi ludzie jako emerytury otrzymają
minimum socjalne, a jeśli dołożę do tej analizy fakt, iż 40 proc.
młodych ludzi jest bezrobotnych...

I co robić? Z pewnością nie reformować. Kolejne przekształcenia
chorego systemu prowadzić będą tylko do coraz większych obciążeń i
coraz mniejszych świadczeń – mają one charakter doraźny, do następnej
utraty płynności przez system z definicji niewydolny. Obecna reforma
Hausnera, też głownie się na tym opiera. Rzekome oszczędności to z
jednej wzrost obciążenia składkami (czy to przedsiębiorców, czy to
rolników), a z drugiej ograniczenie świadczeń (zmiana zasad
rewaloryzacji, sposobu wyznaczania tzw. kwoty bazowej, wyższy wiek
emerytalny dla kobiet, naciski na renty inwalidzkie).

Jedynym sposobem przerwania błędnego koła i marszu w przepaść jest
likwidacja systemu ubezpieczeń społecznych. Jaki jest jednak
zasadniczy problem stojący na drodze do realizacji takiej likwidacji?
Tkwi on w już zaciągniętych zobowiązaniach wobec obecnych emerytów i
rencistów, a także ludzi którzy weszli już w system jako płacący
składki. Należałoby bowiem aż do śmierci nadal wypłacać środki
emerytom i rencistom, a dodatkowo oddać z należnym procentem wpłacone
już środki tych, którzy są póki co płatnikami.

Nie mamy danych do ścisłego wyliczenia jaka suma wchodzi w grę (nawet
ZUS w swoim bałaganie nie dysponuje takimi danymi, a ponadto ciężko
oszacować kiedy kto umrze). Wiadomo, że suma ta znacząco przekracza, i
to kilkakrotnie, nasz obecny dług publiczny. Być może jest to 150
proc. PKB, a może i 300 proc… W każdym razie to ten dług i jego
obsługa dławi naszą gospodarkę i finanse publiczne, nie zaś 51 proc.
PKB oficjalnego długu publicznego. W tym kontekście śmieszne wydaje
się gorączkowe rozpaczanie rządu nad granicą 60 proc. PKB. Panowie i
Panie… to nie ta skala!

Najgorsze jednak jest to, iż każda reforma starego systemu, każdy
miesiąc i rok jego trwania pogarsza tylko ten stan. Dalsze trwanie
systemu owocuje tylko tym, że kiedyś nieuniknione totalne bankructwo
będzie jeszcze bardziej bolało. Obecnie bowiem zapowiadają się
koszmarny pot i łzy, a odroczenie likwidacji na 5 lat może oznaczać
krew i cierpienie.

A dlaczego każdy rok oznacza tylko pogorszenie sytuacji? Skupię się na
kilku aspektach. Po pierwsze - coraz wyższe składki na ubezpieczenia
społeczne skutecznie podtrzymają, jeśli nie pogorszą sytuacji na rynku
pracy, a to oznacza dalszy spadek liczby płacących i większy niż
wynikałby z parametrów ekonomicznych, kolejna część uczciwych do tej
pory płatników ucieknie w szarą strefę. Zmiana wieku emerytalnego
kobiet natomiast jeszcze bardziej usztywni rynek pracy, sama praca zaś
będzie mniej efektywna (po prostu starsi ludzie szybciej się męczą o
tych młodszych). Poza tym lawinowo wzrośnie liczba rencistek, na renty
bowiem przejdzie zdecydowana większość kobiet po 60–tce, które prawo
do emerytury otrzymają dopiero po 65 roku życia.          

Po drugie – istnieje sprzężenie zwrotne pomiędzy sytuacją
demograficzną a zaawansowaniem fiskalnym i społecznym systemu
ubezpieczeń. Jest on z założenia anty-prokreacyjny. Wysokie obciążenie
dochodów rodziny nie powalające na posiadanie więcej niż jednego
dziecka z jednej strony, oraz złudne poczucie bezpieczeństwa
finansowego na starość bez potrzeby zaangażowania się dzieci (a wręcz
odwrotnie – to dzieci i wnuki czepią korzyści finansowe z emerytury
dziadka) powodują, że coraz bardziej nie „opłaca się posiadać dzieci.
Rodziny ograniczają się do absolutnego minimum przyzwoitości czyli
jednego dziecka, zaś coraz większa bezpłodność cywilizacyjna i
katorżnicze przepisy adopcyjne powodują, iż już ok. 15-20% rodzin jest
bezdzietnych.           

Podsumowując, prawdziwą przyczyną kłopotów finansów państwa obok
wszechwładnej biurokracji jest agonia systemu ubezpieczeń społecznych.
System ten generuje gigantyczne zobowiązania, gigantyczne bezrobocie,
oraz gigantyczne kłopoty demograficzne. Ale nawet groźba bankructwa
państwa i całkowitej degeneracji społecznej nie jest jak na razie w
stanie odwrócić rządzących od tego fatalnego układu. A Państwu życzę
spokojnych snów, i radzę nie liczyć na przyszłą emeryturę z systemu.

Rafał Wójcikowski
money.pl

autor jest prezesem oddziału UPR w Łodzi