[POLISA] Oblicza filantropii

Piotr J. Ochwal polisa@listy.icm.edu.pl
Fri, 26 Mar 2004 16:31:44 +0100


Rzeczą wielką i szlachetną jest, gdy zamożne firmy fundują nagrody dla
twórców nauki i kultury. Rzeczą równie wielką i szlachetną jest, gdy
stają się przy tym mecenasami sztuki, nadającymi swym akcjom formę
wydarzeń kulturalnych. To wielka europejska tradycja, dająca obu
stronom znaczące korzyści. Niestety, w polskich realiach nawet
najbardziej szlachetne intencje giną w zawstydzającym prostactwie.

Jeśli gdzieś pojawia się firma, która chce zaistnieć jako mecenas
życia duchowego, to możemy być pewni, że będzie to kolejna forma
autopromocji prezesów, dyrektorów oraz ich faworyt, asystentek,
sekretarek i hostess. Schemat jest zawsze ten sam: zaprasza się kilku
artystów, nagradza kilku profesorów, ale i tak głównym punktem
programu są tasiemcowe wystąpienia zakładowej nomenklatury. Żebyż ci
ludzie zechcieli nad sobą popracować, zatrudnić speców od wizerunku,
poprosić o przygotowanie wystąpień, żeby najęli reżysera, który
wszystko ustawi w należnych proporcjach - całość dałoby się uratować.
Ale nie, oni są święcie przekonani o własnych talentach reżyserskich i
bezgranicznych talentach medialnych swoich biurowych pupilek. Bo
przecież pani Jadzia z działu marketingu świetnie nadaje się na
konferansjerkę, sekretarka będzie wręczać puchary, a księgowa lub
kierowca mogą odczytywać okolicznościowe adresy. Efekt jest na ogół
żałosny. Zamiast wydarzenia kulturalnego mamy groteskę, zamiast
promocji firmy - żenujący obraz jej kadry.

Kiedy dostałem zaproszenie na finałową uroczystość śląskich nagród
Allianz 2003 Kultura-Nauka-Media, postanowiłem raz jeszcze
zaryzykować. Myślałem naiwnie: to wielka międzynarodowa firma z równie
wielkimi tradycjami, więc chyba potraktują rzecz profesjonalnie.
Zanosiło się na wysmakowaną uroczystość z dobrym programem. Żółta
lampka ostrzegawcza powinna mi się zapalić w chwili, gdy z biura
Allianzu co drugi dzień ktoś do mnie nachalnie dzwonił z zapytaniem,
czy aby na pewno przyjdę. Ale ja, stary wyjadacz, zlekceważyłem ten
sygnał, znów dałem się nabrać i cierpliwie odpowiadałem, że przyjdę.
Pocieszam się, że nie ja jeden - Teatr Śląski wypełniła miejscowa
śmietanka towarzyska, pełniąca rolę dekoracji do tego spektaklu. A
potem wszystko odbyło się wedle sprawdzonej recepty.

Lwią część imprezy zajęły przemówienia prezesów i dyrektorów. Żebyż to
jeszcze z sensem i z klasą. Gdzie tam! Powodzi dukania, stękania,
powtarzania w kółko tych samych deklaracji nie byli w stanie przerwać
nawet znużeni widzowie, którzy najpierw pomrukami zniecierpliwienia, a
potem oklaskami usiłowali wymusić koniec wystąpienia. Unoszącej się w
powietrzu intensywnej woni prowincjonalizmu nie mogli przełamać nawet
znakomici artyści Teatru Rozrywki. Cóż może zdziałać estradowy
rutyniarz, któremu zleceniodawca dodaje do towarzystwa biurową damę o
wdzięku faksowosegregatorowym? Może tylko maskować zażenowanie i nie
słyszeć salw śmiechu wywołanych kolejnymi lapsusami językowymi swej
towarzyszki, mającej elementarne kłopoty z odczytaniem kartki - o
zrozumieniu treści już nie wspomnę. Żal mi tylko zacnych ludzi
nominowanych i nagrodzonych, których wielkość musiała topić się w tej
zalewie ogórkowej.             

Czcigodni Bossowie Allianzu! Chylę przed wami czoło za to, że macie
ambicje reanimowania duchowej substancji Górnego Śląska. Potrzeba nam
takich ludzi na gwałt. Ale błagam na wszystkie świętości: róbcie to z
klasą. Odpustowa impreza z zagubionym dyrektorem i przyciężką
biuralistką w roli głównej nie przydaje wam renomy, a Śląskowi
pożytku. Raczej utwierdza nas wszystkich na bardzo dalekim zadupiu.

Michał Smolorz